Nie ma co gadać, to był wyjazd, którego się nie zapomina. Plan był niby nieskomplikowany: jedziemy na tydzień do Sri Lanki, a później przedostajemy się do Chennai w Indiach i stamtąd jakoś, przy pomocy tuktuków jedziemy do Bombaju. Niby wszystko sprawdziliśmy ale jak się później okazało nie wszystko…. I może dobrze, bo nie pojechalibyśmy wcale.
Po pierwsze nasz przyjazd na Sri Lankę zbiegł się z kryzysem na wyspie. Przy wyjeździe już krążyły informacje, że zupełny brak paliwa uziemił wszystkie samoloty. Jak się później okazało – kryzys był ale nas raczej nie dotyczył. Wynajmowaliśmy samochód na miejscu i dla takich firm paliwo było bez kolejki. Także Sri lanka tylko straszyła, a finalnie okazała się bardzo fajnym i przyjaznym turystom miejscem, które było dla nas czysto wypoczynkowym wstępem do Indii. Odpoczęliśmy tam.
Chennai przywitało nas upałem, wilgocią i miejskim smrodem. Zderzenie z południowoindyjską rzeczywistością nie mogło być chyba bardziej wymowne jak Chennai, gdzie turystów prawie nie ma (a przynajmniej ich nie widać), a życie na ulicy tonie w śmieciach, odchodach zwierząt i wszechobecnym brudzie. To w tym miejscu rozpoczęliśmy pogoń za trzema tuk-tukami, które miały nas zawieźć do Bombaju. Po dwóch dniach udało nam się znaleźć chyba jedyne tuktuki na sprzedaż w tym kilkumilionowym mieście (okazało się, że w zasadzie nie ma obrotu prywatnymi tuktukami). Po zakupie zrobiliśmy delikatny serwis i wystartowaliśmy na północ Indii z nadzieją, że teraz już jakoś pójdzie. Przez kolejne dwa tygodnie z całym naszym mandżurem, tymi trzema tuktukami przedostawaliśmy się po kawałku w kierunku Bombaju. Trzeba przyznać, że przygody jakie mieliśmy po drodze wymykają się ze standardowych oczekiwań. Urwane koła, remonty silnika, dziesiątki niebezpiecznych sytuacji drogowych, wszechobecny hałas drogowy, śmieci, niesamowity street food, przychylność lokalesów i zaskakujące, naprawdę zaskakujące okoliczności. Widzieliśmy krowy na ulicach śpiące razem z ludźmi, niewyobrażalną biedę, setki jeśli nie tysiące bezdomnych ale i wielkie okręgi przemysłowe i luksusowe hotele. Śmiało można powiedzieć, że Indie są pełne wszystkiego – i tego dobrego i złego. W rzekach płynie szambo, a obok na liściu bananowca podaje się prawdziwą ucztę godną najlepszego szefa kuchni. Miasta pełne są śmieci i odpychających widoków,a wśród nich żyją bardzo życzliwi ludzie. Drogi po brzegi zapełnione są samochodami, tuktukami i skuterami, wszyscy trąbią ale w tym chaosie jest dziwnie bezpiecznie. Trudno to wyjaśnić ale tak właśnie jest. Samo to w sobie warte jest wyprawy tam i wtopienia się w codzienne życie. I trochę tak właśnie zrobiliśmy – ta nasza podróż była jak zlecenie przewiezienia tych starych tuktuków przez całe Indie i stąd może te tak różne wspomnienia z perspektywy zmieniających się krajobrazów, ludzi, języka… w koniec końców jednym kraju.
Na koniec zgodnie z założeniem dotarliśmy do Bombaju gdzie okazało się, że nie mamy prawa się poruszać tymi pojazdami. Na całe szczęście wcześniej tego nie wiedzieliśmy bo może mielibyśmy pomysł aby coś odpuścić, a tak to do końca parliśmy do przodu. Jak w tym powiedzeniu: jeśli coś się nie da zrobić… to trzeba znaleźć kogoś kto o tym nie wie i to zrobi. Właśnie tak było.
To podsumujmy: podobno nie da się jako obcokrajowiec kupić prywatnie tuktuków w stanie Tamil Nadu w Indiach (w każdym razie nie polecamy jak ktoś chciałby to szybko ogarnąć – to, że nam się udało to był przypadek), nie da się wjechać dwusuwowymi tuktukami do Bombaju na kołach, a już na pewno niemożliwe jest sprzedać te pojazdy w Bombaju, szczególnie, że zarejestrowane są w innym stanie na drugim końcu Indii. No i właśnie nie wiedzieliśmy, że się nie da tego wszystkiego zrobić i stąd taki zaskakujący obrót spraw. Ta podróż zdecydowanie zasługuje na miano IV etapu naszej wyprawy dookoła świata. Strach się bać co będzie w V etapie.