Kto raz tam był już zawsze będzie o niej myślał. Kto jednak pojechał na australijski outback ten już na pewno wraca bogatszy. Są takie miejsca na ziemi, które jakoś bardziej niż inne pasują do słów niesamowity, wyjątkowy, fascynujący, a jednak te słowa też nie oddają do końca charakteru tych miejsc. Taki jest autralijski interior zwany tam outback.
Pojechaliśmy we dwójkę do kolegi, który tam mieszkał. Nigdy tego nie zapomnę. Jak wyszedłem z lotniska w Sydney poczułem powietrze gorące i ciężkie. Powietrze wielkiego miasta ale nie tylko. Powietrze pachnące dla mnie końcem świata. Wzięliśmy prostego kampera i ruszyliśmy w drogę. Po kilku dniach w mieście ruszyliśmy na północ, a później do środka kontynentu, aż w końcu dotarliśmy do Uluru, świętej góry Aborygenów australijskich. Można ją obejrzeć w Internecie pod każdym kątem ale trzeba być na miejscu żeby zdążyć się niemal zmęczyć jej objeżdżaniem. Jest ogromna i robi też ogromne wrażenie…
Stamtąd wróciliśmy w kierunku wschodniego wybrzeża ale zboczyliśmy nieco na północ. Mijaliśmy stada kangurów, jedliśmy wielkie steki, dotknęliśmy powodzi, cyklonu i na koniec wylądowaliśmy na wybrzeżu pełnym słonowodnych krokodyli.
Później powrót do cywilizacji w Cairns, samolot do Sydney i do domu.
Pamiętam, że na lotnisku w Hong Kongu ktoś mnie zapytał jak mi się podobała Australia. Byłem tak pod wrażeniem, że zacząłem opowiadać bezładnie co widziałem i jakie to jest wszystko było niesamowite. Na koniec wręcz sam byłem zmęczony tą opowieścią. Podsumowałem ją stwierdzeniem, że jest tyle miejsc na świecie, że zapewne prędko do Australii nie wrócę. Nie wiedziałem wtedy jeszcze jak bardzo się myliłem…